„Bombą w komitet” – artykuł w Dzienniku Bałtyckim
Przy okazji rocznicy ostrzegawczej detonacji bomby przed budynkiem Komitetu Miejskiego PZPR w Gdyni, przeprowadzonej przez Solidarność Walczącą w 1987 roku, ukazał się obszerny artykuł w Dzienniku Bałtyckim, przypominający ten mało znany, ukrywany przez komunistyczne władze, epizod zmagań opozycyjnych.
Mało znane, ukrywane przez lata w obawie przed naśladowcami wydarzenie sprzed 26 lat przypomniała Barbara Szczepuła. Przedsięwzięcie zrealizowane w największej tajemnicy miało pokazać uwczesnym władzom, że opozycja nie tylko ma możliwości techniczne ale nie zawacha się stawiać czynny opór w przypadku zwiększenia represji wobec społeczeństwa. Bezpośrednim powodem zamanifestowania determinacji było nasilenie bezprawnych działań tzw. „nieznanych sprawców” wobec działaczy opozycji.
Poniżej artykuł w wersji tekstowej.
Historia Romana Zwiercana, który odłożył bombę pod gmachem KM PZPR w Gdyni
Data dodania: 2013-03-07 20:13:14 Ostatnia aktualizacja: 2013-03-07 20:30:26
Barbara Szczepuła
Niemal dokładnie dwadzieścia sześć lat temu, 28 lutego 1987 roku, Roman Zwiercan z Solidarności Walczącej podłożył bombę pod gmachem KM PZPR w Gdyni – pisze Barbara Szczepuła
Bombę niesie w reklamówce. Jest wieczór, wiatr niesie śnieg po chodnikach, ulice są niemal puste, spóźnieni przechodnie z podniesionymi kołnierzami spieszą do domów. Wyszedł z bloku przy Górnej na Wzgórzu Nowotki i idzie w kierunku Władysława IV.
Bombę skonstruował w mieszkaniu Teresy Komorowskiej. To właściwie nie było mieszkanie, ale prawdziwe laboratorium. Wyprodukowanie bomby nie było proste, choć wszystkie potrzebne składniki można było kupić w sklepach spożywczych i chemicznych, zaś instrukcje dotyczące jej wykonania otrzymał ze Szwecji.
Eksperymenty trwały miesiącami, tu właśnie sprawdzał rozmaite mikstury, pewnego razu jakimś żrącym kwasem zniszczył Teresie wannę, ale co tam wanna – powiedziała – przecież chodzi o wolność.
Działanie zapalników i detonatorów testował w lesie. Po sprawdzeniu różnych kombinacji wybrał detonator elektryczny i popularny materiał wybuchowy na bazie silnego utleniacza i cukru, stosowany w Powstaniu Warszawskim.
Powstanie Warszawskie! Armia Krajowa! Roman Zwiercan przeczytał wszystkie dostępne książki na ten temat. Uczył się prawdziwej historii Polski. Tak właśnie należy walczyć. Nie mały sabotaż jednak, choć „Kamienie na szaniec” były lekturą obowiązkową, ale prawdziwa dywersja, czyli Kedyw. Komuna to czyste zło. Nie można się z nią dogadywać, dyskutować, trzeba ją pozbawić władzy. Siłą.
***
Skąd się wziął ten jego antykomunizm? Może początkowo był to tylko młodzieńczy bunt nastolatka? Rodzice należeli do PZPR i lubili podkreślać, że wszystko zawdzięczają Polsce Ludowej. Dobrą pracę, wykształcenie, a także mieszkanie na Obłużu. Ojciec, który pochodził z biednej rodziny z podrzeszowskiej wioski, był żołnierzem zawodowym, pracował jako meteorolog na lotnisku w Babich Dołach, co było niewyobrażalną karierą dla chłopskiego syna. To, że został wybrany sekretarzem POP w sztabie pułku, wprawiało go w dumę. Powtarzał często, że przyjechał do Gdyni z jedną walizką, pierzyną i maszyną do szycia. No i z żoną. Mama Romana, nauczycielka zawodu w technikum, zaocznie skończyła studia i wybierała się właśnie na atrakcyjny kontrakt do Angoli, gdy syn o mało nie złamał jej kariery i życiowej szansy na zarobienie dodatkowych pieniędzy.
Bunt robotników i powstanie Solidarności przestraszyły rodziców, Romana uskrzydliło. Tańczył z radości podczas tego kilkunastomiesięcznego karnawału, a zafrasowany ojciec nie ukrywał, co myśli o panoszących się w kraju łobuzach i znosił z lotniska wiadomości o proskrypcyjnych listach członków PZPR przygotowywanych przez Solidarność. Goniec z jednostki pojawiał się o najróżniejszych porach, czuło się, że coś się szykuje. Ale nie to, o czym marzył Romek, bo nikt się nie przygotowywał do walki zbrojnej z komunistami. A tymczasem w Afganistanie… Z zapartym tchem śledził informacje o toczących się partyzanckich walkach mudżahedinów z Sowietami i marzył o takim wariancie tu, nad Wisłą.
Wylano go z technikum, bo opowiadał jakieś herezje i za bardzo się stawiał. Z domu wyszedł, trzaskając drzwiami. – Mam was gdzieś, wstrętne komuchy!
Miał 19 lat i postanowił jechać do Afganistanu, by walczyć z ciemiężycielami Polski.
Pociągiem dotarł do Wisły. Listopadową noc spędził w śpiworze w lesie, tuż przy granicy. Gdy tylko zaczęło się rozwidniać, przeszedł na czeską stronę w pobliżu Czantorii. Do Pragi dojechał pociągiem, tam przesiadł się do ekspresu do Paryża. Odetchnął z ulgą. Jeszcze chwila i będzie w wolnym świecie, a stamtąd zaraz czmychnie do mudżahedinów.
Zatrzymano go, gdy tylko pociąg ruszył.
Najpierw więzienie w Pilźnie, potem w Pradze, deportowanie do kraju, areszt w Gliwicach, areszt w Bielsku-Białej… Którejś nocy do celi wrzucono ludzi z Solidarności. Co się dzieje? Jak to co? Stan wojenny, wojna polsko-jaruzelska. Przestraszył się, bo sądy doraźne ferowały wysokie wyroki i skazanych działaczy Solidarności natychmiast przewożono do różnych więzień w kraju. Wkrótce przyszła jego kolej. W lutym odbyła się rozprawa w Wojskowym Sądzie Garnizonowym w Krakowie. Ojciec zjawił się w sali rozpraw w mundurze i z bronią u pasa. Sędzia zdębiał. Kazał mu zostawić pistolet w sekretariacie, ale syna chorążego LWP nie skrzywdził. Wyrok brzmiał: dwa lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy.
Wracali do Gdyni maluchem przez Polskę zasypaną śniegiem, wydawało się, pogrążoną w żałobie. Puste szosy, rogatki, posterunki, kontrole, ojciec był dobrze zaopatrzony w przepustki. Prawie nie rozmawiali, bo o czym? Ojciec powiedział tylko: – Mam nadzieję, że zmądrzałeś. Roman milczał, bo ojciec, choć uratował go przed więzieniem, stał po drugiej stronie barykady, z tymi, którzy zniewolili Polskę.
Wstąpili do kuzynów mieszkających pod Częstochową i tam Romek usłyszał od nich, prostych ludzi, nie żadnych działaczy partyjnych, że nie są pewni, kto naprawdę ma rację: Solidarność czy generał Jaruzelski? Jak to? – chciał krzyczeć. – Nic nie rozumiecie, tu przecież chodzi o wolność! Ale spojrzał na ojca i zamilkł.
Ledwo dotarli do domu, mama zasypała go pytaniami: – Uspokoisz się teraz? Uspokoisz? Dostałeś nauczkę? Ale nie słuchał tego, co mówi, bo w radiu podawano właśnie informację, która poderwała go na równe nogi i przywróciła wiarę, że nie wszystko stracone. Dwóch chłopaków chciało w warszawskim tramwaju odebrać broń milicjantowi. Zaczął się bronić, podczas szamotaniny otrzymał przypadkowy postrzał, kilka dni później zmarł w szpitalu. No, trudno, jak jest wojna, muszą być ofiary, generał kazał strzelać do górników w kopalni Wujek, nie przejmując się, że mają żony i dzieci. Sam fakt, że ktoś zbiera broń, był optymistyczny, wskazywał, że nie jest sam, że inni też się szykują do walki zbrojnej. Chłopcy, którzy napadli w tramwaju na sierżanta Karosa, należeli do grupy pod nazwą Siły Zbrojne Polski Podziemnej. Opiekował się nimi ksiądz Sylwester Zych. Jest więc szansa na partyzantkę, coś w rodzaju Armii Krajowej. Podobne grupy powinny powstawać w różnych częściach Polski. Do komunistów trzeba strzelać, ale skąd wziąć broń? – Ojcu, mimo wszystko, nie zabiorę, nie zrobię mu takiego świństwa – bił się z myślami.
Jeździ na msze za ojczyznę do bazyliki Najświętszej Maryi Panny i do Świętej Brygidy, uczestniczy w manifestacjach, krzyczy: WRONA skona! Macha transparentami „Sowieci do domu”, „Nie chcemy władzy z obcego nadania”. Poznaje młodych ludzi napalonych tak jak on, rozrzuca wraz z nimi ulotki, kolportuje bibułę. Jednak wkrótce dochodzi do wniosku, że te manifestacje nic nie znaczą. Kierownictwo Solidarności pacyfikuje nastroje, a ludzie zaczynają mówić, że gdyby nie Jaruzelski, to Sowieci rozjechaliby nas czołgami. I ani myślą rzucać się na te czołgi z butelkami z benzyną. Skoro nie można walczyć z Sowietami w kraju, trzeba do nich strzelać w Afganistanie.
Tym razem próbuje ucieczki, chowając się na statku m/s Norwid. Znowu ląduje w więzieniu.
***
Roman idzie ulicą Władysława IV, do komitetu partii już niedaleko, kilka przecznic zaledwie. Musi się udać. Jeszcze poprzedniego dnia sprawdzał, czy klatki schodowe w kamienicach stojących obok gmachu partii nie są zamknięte…
– Zaczyna się prawdziwa walka – cieszy się mimo zdenerwowania. Prototyp pistoletu wykonany w stoczni na zlecenie Solidarności Walczącej (konstrukcja zbliżona parametrami do amerykańskiego pistoletu maszynowego M3) mają już u siebie od kilku dni. Na razie nie ma decyzji o uruchomieniu produkcji, kontentują się świadomością, że w każdej chwili, gdy tylko zajdzie potrzeba – ruszą.
O podłożeniu bomby pod komitetem partii wiedzą tylko trzy osoby. Roman, Teresa i Andrzej Kołodziej, który teraz na pewno siedzi przy skanerz i słucha w napięciu, co się dzieje na milicyjnych falach… Wieje zimny wiatra, Roman poprawia szalik i ściska reklamówkę z bombą. Z przeciwka nadchodzi jakieś roześmiane towarzystwo, niewątpliwie pod dobrą datą.
Z Andrzejem dobrze się rozumieją, współpracują ściśle. Jak się poznali?
Po odbyciu połowy kary „za dezercję z zamiarem nielegalnego przekroczenia granicy” Roman wyszedł z więzienia w czerwcu 1984 roku.
W domu chłodny dystans, ledwo go tolerowano. Ale poznał Wiesię Kwiatkowską, która dała mu gazetki Solidarności Walczącej. To jest to, o co mu chodzi! Walczymy, żadnego porozumienia z czerwonymi. Ze zdrajcami się nie gada. Spotyka bratnie dusze, przede wszystkim Andrzeja Kołodzieja. Od tego czasu idą razem.
Po zwolnieniu skierowano Romana do pracy w tartaku. Warunki pracy były skandaliczne, więc z miejsca założył nowe związki zawodowe, zaczął się domagać przestrzegania zasad bhp i praw pracowniczych, a że wtedy wszystkie postulaty, łącznie z zupą regeneracyjną, były polityczne, następnego dnia Zwiercana wyrzucono z roboty. Trafił do stoczni na kurs spawaczy i stało się to w odpowiednim momencie, bo stoczniowcy właśnie szykowali strajk. Pokażemy im teraz swoją siłę – cieszyli się. Na polecenie Wałęsy strajk jednak odwołano, ale nikt nie zawiadomił o tym małego Wydziału Szkoleniowego i 28 lutego (prawie wszystko, co ważne w jego życiu, dzieje się w lutym) 1985 roku wydział stanął, co spowodowało panikę w zakładzie i POP. Prowodyrów, Romana Zwiercana i Adama Borowskiego, zwolniono w trybie natychmiastowym. Aby zaprotestować przeciw bezprawiu, wdrapali się obaj na komin elektrociepłowni. Ogłosili głodówkę. Wywiesili transparent „Żądamy pracy” i biało-czerwoną flagę. Przy kominie zaczęli się gromadzić stoczniowcy. Pojawił się też przestraszony wicedyrektor Skowron i obiecał, że jeśli tylko zejdą, przywróci ich do pracy. Uwierzyli i poszli do gabinetu, a tam z miejsca capnęli ich esbecy. Po kilku godzinach odwieziono ich do psychiatryka na Srebrzysku, bo władze nie miały wątpliwości, że na kominie głodować mogą tylko wariaci. Głodujący w szpitalu psychiatrycznym wariaci nie byli już tak groźni dla władz i partii. Po miesiącu pozwolono im opuścić szpital.
Roman chciał pojechać do domu na Obłuże, ale gdy się przesiadał, po drodze został pobity do nieprzytomności. – Twarz zalana krwią, wyglądałem tak, jakbym uciekł z rzeźni, w której wybuchł granat – wspomina. Miał połamane żebra, złamany staw kolanowy – a wszystkiego tego dokonali oczywiście nieznani sprawcy…
Zatelefonował do domu. Odebrał 10-letni Tomek. Powiedział: – Nie dzwoń więcej, nie jesteś już moim bratem. Była esbecja, szukali ciebie. Robisz mamie krzywdę, przez ciebie nie pojedziemy do Angoli.
Boże, jak to zabolało.
***
Bombę wymyślili razem z Andrzejem Kołodziejem. Chodziło o to, by pokazać siłę, nastraszyć władzę, ale tak, by nikomu nic się nie stało. Początkowo chcieli podłożyć bombę pod Komitet Wojewódzki w Gdańsku, ale uznali, że gmach stoi zbyt blisko ulicy. Nawet w nocy mógłby ucierpieć jakiś spóźniony przechodzień.
Przy Starowiejskiej Roman wchodzi do klatki schodowej jednej z kamienic, wdrapuje się pod drzwi na strych, ustawia zegar na 30 minut.
Podchodzi do budynku, w którym się mieści Komitet Miejski PZPR.
– O k..wa! Za oświetlonymi drzwiami siedzi portier! Jeśli wybuch go zrani? Zabije? A może portier zobaczy, jak podkładam bombę, i podniesie alarm?! Zegar tyka. Roman umieszcza więc reklamówkę z bombą nie przy drzwiach, jak zamierzał, ale w koszu na śmieci przy schodach.
Stara się iść normalnym krokiem, wchodzi w 3 Maja, maszeruje w górę do Obrońców Wybrzeża i wraca na Władysława IV, serce wali mu jak młot pneumatyczny, portki pełne strachu. Cholera, czemu nie słyszy wybuchu, czy nie minęło jeszcze pół godziny?
Potężny grzmot wstrząsa okolicą.
***
Wpadł głupio. Kolega powiedział mu, że zna kogoś, kto chce sprzedać trotyl. Pojechał pod wskazany adres, tam już czekali esbecy.
– Przyznaj się, wiemy, że to ty podłożyłeś bombę! Jak nie, będziesz siedział do końca życia…
„Wskutek wybuchu zniszczeniu uległy szyby drzwi wejściowych oraz szyby okienne w pomieszczeniach partyjnych” – czytamy w esbeckich materiałach sprawy o kryptonimie „Erupcja”.
Roman Zwiercan siedzi w areszcie przez rok i osiem miesięcy, ale SB nie znajduje żadnych obciążających go dowodów.
10 października 1988 roku sąd uchyla areszt.
– Nie zostałem oczyszczony – opowiada. – Sprawę prowadzono nadal, a ja miałem się meldować w komisariacie. Tym samym, przed którym pobito mnie trzy lata wcześniej. Złożyłem więc oświadczenie, że nie uznaję tego sądu ani jego orzeczeń i dobrowolnie nie będę się nigdzie stawiał.
Pod koniec grudnia rozesłano za Zwiercanem list gończy.
***
Poznał Magdę i natychmiast w jej domu na Chyloni ulokował drukarnię. Konspirowali razem, mimo że miała dwoje małych dzieci. Jej starym volkswagenem jeździli do lasu, ale nie w celach romantycznych, przynajmniej początkowo, ale by z radiostacji podłączonej do samochodowego akumulatora wysyłać w eter „treści wrogie PRL i jej sojusznikom”. Z trzyletnią Martą jeździli do Gdańska na demonstrację pod pomnik Sobieskiego.
– Ile w nim było siły, jaka charyzma! – mówi mi Magda. – Poszłabym za nim w ogień…
***
Okrągły Stół uznał za spisek elit. Gadać z czerwonymi? To dyshonor. Odpuścić im? Tego nie rozumiał.
W 1989 roku urodziła się Asia. Ożenił się z Magdą.
Dopiero 19 kwietnia 1991 roku uchylono ten nieszczęsny list gończy, III RP potrzebowała niemal dwu lat na podjęcie decyzji. 4 czerwca 1989 – jak ogłosiła aktorka Joanna Szczepkowska – skończył się w Polsce komunizm. Czy na pewno już wtedy? I czy dla wszystkich?
Żona namówiła go, a właściwie postawiła ultimatum, by rzucił to wszystko i zajął się rodziną. Przeprowadzili się do Kościerzyny. Roman pogodził się z rodzicami, którzy zakochali się we wnuczce, jego ukochanej córeczce.
Trzynastoletnia Asia zachorowała na białaczkę. Przez dwa lata walczyli o jej zdrowie, dniami i nocami. Bezskutecznie.
Jak się odnaleźć w cierpieniu?
Nie wiedział. Nie umiał. Nie chciał.
Przez dwa lata po śmierci córki nie wychodził z domu. Nie trzeźwiał.
Już by go nie było, gdyby nie Magda. Za jej namową poszedł na terapię. Od siedmiu lat nie pije. Dziś razem prowadzą w Kościerzynie Ośrodek „Terapia-24”.
Wspólnie z Andrzejem Kołodziejem piszą książki, które mają ocalić od zapomnienia Solidarność Walczącą.
Uznaje, że mimo wszystko cele, jakie sobie stawiał, zostały osiągnięte: Sowieci z Polski się wynieśli. O to przecież chodziło. Teraz już wszystko zależy od nas samych.
Barbara Szczepuła
Korzystałam m.in. z książki Romana Zwiercana i Andrzeja Kołodzieja „Solidarność Walcząca Oddział Trójmiasto 1982-1990”.