Wspomnienie Artura Adamskiego

Wspomnienie Artura Adamskiego

Wspomnienie Marii Bibro piórem Artura Adamskiego, w latach 80 łącznika między wrocławską centralą Solidarności Walczącej a Oddziałem Trójmiasto tej organizacji.

Panią Marię poznałem w połowie lat osiemdziesiątych, kiedy to współpracownicy z wrocławskiej Solidarności Walczącej podali mi adres jej mieszkania jako miejsca, do którego miałem przyjeżdżać z plecakami wydawnictw i przeróżnych rzeczy służących konspiracyjnej działalności.

Po trzydziestu kilku latach wiele faktów trudno mi odtworzyć z całkowitą pewnością. Wiele też jednak zdarzeń, szczególnie tych zabawnych czy najbardziej serdecznych, w mojej pamięci nie zatrze się chyba nigdy. Adresu mieszkania, w którym bywałem przynajmniej kilkadziesiąt razy, już sobie nie przypomnę a i wtedy chodziłem do niego „na pamięć”. I mimo, że ostatnio byłem w nim w roku bodaj 1988, chyba trafiłbym do niego „bez pudła”. Do stacji Gdynia Główna Osobowa pociąg przywoził mnie najczęściej w godzinach, w których największa liczba przechodniów spieszyła do miejsc pracy i szkół. Rzadko korzystałem z autobusów czy taksówek, zwykle znaną mi, biegnącą w dół ulicą (której imienia też nie pamiętam) szedłem sobie oczywiście starając się dyskretnie zorientować, czy przypadkiem „nie ciągnę jakiegoś ogona”. Pamiętam, że skręcić należało obok sklepu z intrygującym dla szczura lądowego szyldem „Nautykwariat”, by po chwili wejść na rozległy plac, od jednej strony flankowany wzniesieniem zwieńczonym czteropiętrowym blokiem. To w nim mieszkali państwo Bibro a żeby do nich dotrzeć po drodze należało jeszcze wspiąć się po schodkach przecinających pochyły trawnik. Niestety – miejsce wyglądało na idealne do obserwacji, którą można było prowadzić z któregokolwiek z setek okien stojących wokół budynków czy z któregoś z dziesiątek samochodów, jakich zawsze pełen był nieodległy parking. Innej drogi jednak nie było a rzadko który konspirator miał przecież możliwość wyboru miejsca zamieszkania uwzględniającego potrzeby podziemnego rzemiosła. Dla wielu ich miejscem na ziemi była właśnie tego rodzaju „patelnia”.

Do dziś bawi mnie wspomnienie pierwszej wizyty u państwa Bibro. Po naciśnięciu przycisku dzwonka drzwi uchyliły się z wyraźną nieufnością. W wąskiej szparze, dzielącej je od framugi, pojawiła się jedynie część głowy starszego mężczyzny. Badawczy wzrok wbijał we mnie przez ramki okularów wypełnione grubymi szkłami. Wyrecytowałem hasło o treści: „Jestem studentem Wyższej Szkoły Morskiej. Słyszałem, że jest u państwa pokój do wynajęcia począwszy od nowego roku akademickiego”. Zamiast odzewu usłyszałem ciche „O kurczę…” Równocześnie drzwi otwarły się na cała swoją szerokość. W tym momencie właściciel grubych okularów z wyrazem zakłopotania na uśmiechniętej twarzy drapał się po głowie a zmrużone oczy wbijając w sufit mamrotał: „No rzesz cholera… Jak to miało być…?” Nagle jakby go olśniło jakimś genialnym pomysłem i rozpromieniony stwierdził: „No nie przypomnę sobie, ale – to tu!” Oznajmieniu temu towarzyszył szeroki, zapraszający gest. Pomyślałem, że jeśli nawet to jakaś wsypa to szanse ucieczki i tak są raczej znikome. Starszy pan tymczasem już zamykał za mną drzwi i już kręcąc zamkiem zaczął się tłumaczyć z niezdolności odpowiedzenia umówionym odzewem: „No bo wie pan… skleroza… skleroza… A poza tym to tym wszystkim to przede wszystkim moja żona się zajmuje… Wróci za jakieś pół godziny. I jak zwykle nie wiem, czy ona zakupy czy jakiś papier do powielacza tym razem przyniesie. Bo to wie pan – ona ciągle takie rzeczy nosi i nosi…” W ten sposób poznałem męża pani Marii Bibro, który moment później smażył mi jajecznicę gawędząc o jajkach i innych wiktuałach, które on sam zwykle musi zdobywać bo, jak dodawał ze śmiechem: „Gdybyśmy na tym, co moja Marysia do domu przynosi polegali, to chyba byśmy tylko farbę drukarską i ulotki do jedzenia mieli”.

Tego pierwszego dnia pani Maria rzeczywiście wkrótce się pojawiła. Po tak wielu już latach wszystkie spotkania w jej domu zmieszały mi się w jedną całość. Zawsze były ogromnie ciepłe i serdeczne, często wiązały się z obecnością kogoś z gdyńskiej Solidarności Walczącej, zwykle też jej męża. Pamiętam też, że kiedyś zamiast pani Marii przyjmowała mnie jej córka, zdaje się zamierzająca wtedy z Polski wyemigrować. Trudno mi oszacować ilość tych spotkań i ściśle sprecyzować lata, w których miały miejsce. Pamiętam, że do państwa Bibrów docierałem zarówno w miesiącach letniej spiekoty, jak i podczas trzaskających mrozów. Na tyle często też bywałem tam z moją obecną żoną Grażyną, że obydwie zdołały się dość blisko poznać i przy kolejnych wizytach kontynuować wątki niedokończonych wcześniej rozmów. Dotyczyły one przede wszystkim polskiej i rodzinnej historii. Dowiedzieliśmy się wtedy, że pani Maria urodziła się w Warszawie, ale od najmłodszych lat mieszkała w Gdyni. Dowiadywałem się o bezwzględnym i błyskawicznym opróżnieniu całego miasta z wszystkich Polaków, których Niemcy spędzili do towarowych pociągów lub gnali przez Polskę pieszo. Część zamordowano od razu – na miejscu, w obozie Stutthof lub w lasach pod Piaśnicą. Opowiadała, że po wojnie znalazło się w niej mnóstwo ludzi wygnanych z północno – wschodnich ziem II Rzeczpospolitej. Mówiła, że w powojennym UB służyli między innymi Niemcy, w 1939 roku wprowadzeni do mieszkań wypędzonych Polaków. Oprawcy do niedawna niemieccy szybko znaleźli się na służbie nowego okupanta – w jakiejś mierze gdyńska ubecja składała się z niedawnych funkcjonariuszy Gestapo. Dowiedziałem się, że wielu tych niemiecko – sowieckich oprawców nadal w Gdyni mieszka i wraz ze swoimi dziećmi, poustawianymi na wysokich stanowiskach, ma się bardzo dobrze. Dużo wspomnień dotyczyło jej lat szkolnych. Było wśród nich np. takie: „Do liceum chodziłam w czasach stalinowskich. Wielu moich nauczycieli pochodziło z Wilna. I wyobraźcie sobie, że jeden z nich nie wahał się głośno do nas mówić: Wilno jest i będzie polskie!” Opowiadała też o Grudniu 1970, o szarżujących czołgach, tłumach w które karabiny maszynowe pruły zupełnie tak, jakby te komunistyczne bestie nie rozumiały, że to ludzie – matki, dzieci, ojcowie rodzin… Mówiła o pociągu kolei miejskiej, który jakiś czas stał na bocznicy kolejowej i można było zobaczyć jego dach podziurawiony jak sito, bo na stacji Gdynia – Stocznia strzelali też z helikoptera – i po ludziach i po wagonach. Osobą, o której zawsze wyrażała się z wielkim podziwem i wręcz uwielbieniem, była Anna Walentynowicz. Wiele lat później, w czasie którejś wizyty Anny Solidarność we Wrocławiu, wspomniałem jej o naszej znajomości z Marią Bibro. Odpowiedziała szerokim uśmiechem: „A opowiadała mi Marysia o takiej parce dzielnych studentów z Wrocławia! Do mnie też trafiało to, co jej przywozili!” To od pani Marii też dowiadywałem się o nie kończących się szykanach, wymierzonych w Annę Walentynowicz. O okolicznościach próby jej otrucia, o zastąpieniu jej sąsiadów zgrajami esbeków. O tym, że po którejś rewizji wyprowadzając ją z domu nie pozwolono zamknąć drzwi, skutkiem czego mieszkanie zostało splądrowane a sąsiedzi – esbecy rozkoszowali się potem szyderczymi spojrzeniami, kiedy na oczach właścicielki paradowali w swetrach ukradzionych Annie Walentynowicz. Od Marii Bibro dowiadywałem się też, że nieustannie szczuje na nią „ten Wałęsa niezdolny do myślenia o czymkolwiek więcej, niż o samym sobie, za to zdolny do wygłaszania bez drgnięcia powieki najpodlejszych oszczerstw”. To od Marii Bibro po raz pierwszy usłyszałem także zdania: „Wałęsa to agent bezpieki. On od samego początku posłusznie chodzi na ich smyczy, zawsze robi wszystko, co mu każą. Prędzej czy później wszyscy się o tym przekonają”.

Najczęściej jednak klimaty naszych spotkań dalekie były od martyrologicznych. Nieodłącznym ich momentem było otwarcie wersalki, po czym następował przeładunek zawartości naszych plecaków do pierzynowej skrzyni i wypełnianie ich tym, co mieliśmy przywieźć do Wrocławia. Którymś razem, zrządzeniem jakichś zmian w rozkładzie jazdy, dotarliśmy do Gdyni parę godzin wcześniej i spodziewając się, że państwo Bibrowie o tej porze jeszcze śpią, wczesne śniadanie zjedliśmy w otwartym chyba przez cała dobę dworcowym mlecznym barze. Potem tym, że nie chcieliśmy już jeść śniadania u pani Marii, była ona tak oburzona, że po spuszczonej nam „burze” podobnego zachowania nie ryzykowaliśmy nigdy więcej. Wiele razy też namawiała nas, żebyśmy spędzili u niej parę tygodni wakacji, bo „my tu mamy morze a w tamtym pokoiku możecie sobie mieszkać”.

Nasz kres współpracy z panią Marią był równie anegdotyczny, jak jej początek. Tuż przed którymś wyjazdem do Trójmiasta podany mi został zupełnie nowy adres i nowe hasło kontaktowe. Miejscem, do którego miałem od tego czasu przyjeżdżać była wielka willa przy ul. Wojska Polskiego w Gdańsku – Oliwie. Kiedy już spotkałem się w nim z działaczem gdyńskiej SW (po latach dowiedziałem się, że był to Bolek Siedlecki) opowiedział mi, co się wydarzyło. Parę dni wcześniej przez miasto przetoczyła się demonstracja, której rozmiar zaskoczył i ZOMO i samych jej organizatorów. Doszło do starć, w czasie których czoło marszu znalazło się w bezpośrednim sąsiedztwie właśnie tego bloku, w którym mieszkali państwo Bibro. W pewnym momencie kilku ludzi z flagami i transparentami musiało uciekać przed ścigającymi ich oddziałami milicji. Umykając przed nimi wpadli do bramy z klatką schodową, prowadzącą m.in. do mieszkania Marii Bibro. „Ktoś z nich znał jej adres a te transparenty mieli tak wielkie, że ledwie przez drzwi do jej mieszkania się z nimi wcisnęli. Cud Pański, że ZOMO jej tych drzwi nie wyrąbało” – relacjonował Bolek kręcąc głową – „No i skutkiem tego ten lokal do twoich odwiedzin już się nie nadaje…”

Wraz z końcem czasów konspiracji zaczęły się długie lata trudu wiązania końca z końcem i ciężkiego zawodu rzekomym przełomem, po którym ojczyzna często znajdowała się w rękach kreatur nie lepszych od dyktatorów PRL-u. Do wspomnień z lat osiemdziesiątych sięgało się rzadko, bo wraz z nimi wracała świadomość naszych ówczesnych marzeń o wolnej Polsce. Marzeń, które dla wielu dorywających się do władzy począwszy od nieszczęsnego 1989 roku miały wartość śmieci. Z wieloma poznanymi w czasach podziemia udało się ponownie spotkać dopiero po dziesięcioleciach. Po wielu, bez których podziemie w ogóle by nie mogło działać, ocalały zaledwie małe okruchy pamięci…

Artur Adamski

Źródło: https://solidaryzm.eu/2023/06/10/maria-ludwika-bibro-1931-2023-artur-adamski/